Wołyń 2016. ReGeneracja - relacja z wyjazdu część pierwsza
Rozpoczynamy cykl relacji z wakacyjnych wyjazdów na Ukrainę i Białoruś w celu porzadkowania cmentarzy polskich. Na początek rozpoczynamy pierwszą częścią obszernej relacji z wyjazdu na Wołyń pod nazwą "Wołyń 2016. ReGeneracja". Życzymy miłej lektury
Wołyń to kraina na poły mityczna, miejsce skąd wywodzą się wybitni polscy poeci, duchowni, wodzowie, ludzie zasłużeni dla Rzeczypospolitej. Na polskiej mapie pamięci Wołyń po raz pierwszy pojawił się, choć na krótko już za czasów Bolesława Chrobrego (XI wiek), by dopiero za królowania ostatniego z Piastów na polskim tronie Kazimierza Wielkiego (XIV wiek) zaistnieć na trwale. Ostatecznie został włączony w granice Korony decyzją Unii Lubelskiej (1569 r.) i od tej pory dzielił wspólne dzieje z Rzeczpospolitą będąc świadkiem jej wielkości i upadków. Dziś jedynym świadectwem polskości Wołynia uświęconego kilkusetletnią obecnością Polaków na tej ziemi pozostały cmentarze. Zaniedbane, opuszczone, porzucone na pastwę Czasu i jego służki Zapomnienia. To z nimi przyszło nam zmagać się podczas 17 dni pobytu na Ukrainie podczas tegorocznego obozu wakacyjnego.
Dzień przed wyjazdem to tradycyjnie dzień bez snu. Ostatnie zakupy, pakowanie sprzętu, zniczy, prowiantu, przyjazdy do Lublina pierwszych wolontariuszy… A potem pakowanie własnego plecaka i sprawdzanie czy wszystko gotowe do załadunku: apteczki, kamery, aparaty, plecaki, namioty, karimaty, śpiwory, ludzie… Autobus podjeżdża około 2-iej w nocy i z marszu przygotowujemy załadunek. Nad ranem dociera jeszcze dodatkowy bus i kilka samochodów prywatnych. Ponad 80 osób na starcie. I dodatkowych 40, które dołączy w trakcie trwania projektu. Polacy i Ukraińcy, młodzi i trochę mniej młodzi, uczniowie, studenci, absolwenci, pracoholicy i bezrobotni, poszukiwacze przygód i pasjonaci historii, potomkowie Wołynian i ludzie, którzy z Wołyniem nie mają wspólnego ni korzonka. Niektórzy zostaną na obozie do końca, inni będą na nim przez kilka bądź kilkanaście dni, jeszcze inni dojadą w trakcie obozu i zdążą wyjechać przed jego końcem… Nie ma to znaczenia. Liczy się tylko „ten uścisk dłoni w sztafecie mijających pokoleń”, który wymieniamy z wielkimi duchami naszej Przeszłości.
Wyruszamy jak zawsze z opóźnieniem. Taka tradycja. Kawalkada pojazdów rusza w stronę granicy. Przejście graniczne od lat przekraczamy sprawnie dzięki pomocy i życzliwości funkcjonariuszy Straży Granicznej z placówki w Dorohusku jak i pracownikom Konsulatu Generalnego RP w Łucku. Wołyń wita nas skwarem sierpniowego południa. Pierwszym etapem wyprawy jest cmentarz w Ostrówkach.
Założony w pierwszej połowie XIX wieku, położony urokliwie na piaszczystym wzniesieniu zapisał historię Polski kamiennymi inskrypcjami. Znajdziecie tu granitowe nagrobki i dębowe krzyże sprzed stu lat, pomniki ofiar wojny polsko-bolszewickiej i Września `39, zapadłe krypty i żeliwne pasyjki, groby zmarłych śmiercią naturalną mieszkańców Ostrówek i pobliskiej Woli Ostrowieckiej i masowy grób ofiar pewnego tragicznego dnia – 30 sierpnia 1943 roku – dnia, w którym Ukraińska Powstańcza Armia zamknęła księgę Historii tych wsi. Jednego dnia. Kilkanaście pokoleń, kilka wieków polskiej bytności na tym skrawku wołyńskiej ziemi zamordowanych za pomocą siekier, wideł i nienawiści. ,,…Przeprowadziłem akcję we wsiach Wola Ostrowiecka, Ostrówki hołowniańskiego rejonu. Zniszczyłem wszystkich Polaków od małego do starego. Wszystkie budynki spaliłem…” raportował dowódca oddziału UPA. Jednego dnia.
W Ostrówkach pracuje już jeden z naszych podobozów pod dowództwem Leona Popka, naszego wołyńskiego przewodnika od czasów pierwszej wyprawy na Wołyń. Leon to człowiek bez reszty oddany wołyńskim dziejom polskości Wołynia, autor licznych książek, artykułów i publikacji poświęconych wołyńskiej epopei, organizator ekshumacji mieszkańców Ostrówek i Woli Ostrowieckiej pomordowanych w sierpniu 1943 roku. Nasza, wołyńska rodzina ochrzciła go mianem Mama-Tata, bo podczas licznych eskapad na wschód pełni czasem obie te funkcje jednocześnie. W Ostrówkach zatrzymamy się tylko na chwilę. Wyładowujemy prowiant dla ostrowieckich obozowiczów, sprzęt, znicze i ludzi. Kilka osób zostanie tu by wesprzeć grupę Leona. Dołączą do nas już za kilka dni, w Szkliniu. Ruszamy dalej. Kierunek: Turzysk. Tu z kolei zostawiamy kolejną grupę wolontariuszy pod opieką Piotra Gawryszczaka. El Comandante to również weteran wołyńskich szlaków. Kiedy ruszaliśmy razem po raz pierwszy na Wołyń, w roku 2008 nie wiedziałem, że Piotr dopilnuje byśmy już nigdy stamtąd nie wrócili, że Wołyń stanie się punktem odniesienia dla wielu działań Fundacji Niepodległości, Ochotniczych Hufców Pracy i ludzi, którzy chcą pamiętać o tej ziemi. W Turzysku El Comandante dostaje doborową ekipę wsparcia z Radzynia Podlaskiego na czele ze Zbyszkiem i Sławkiem. Kolejny podobóz rozkwaterowany. Ruszamy dalej, tym razem już prosto do Krzemieńca. To właśnie tu urządzamy pierwszą polową kwaterę, podobnie jak w roku minionym. Znamy, więc już niektóre zaułki miasta, ludzi i miejsca. Krzemieniec w polskich oczach zawsze będzie odbijać się strofami Juliusza Słowackiego, a ślady wieszcza miasto ocali dla potomnych. Obaj, miasto i poeta byli „jak pielgrzym co się w drodze trudzi”. On wyjechał z misją dyplomatyczną powstańczego rządu listopadowej rebelii i nie wrócił do kraju już nigdy, miasto oddało się na początku Bolesławowi Śmiałemu pod opiekę (1064 rok) i tym samym przypieczętowało swoją polskość mimo zmieniających się realiów granicznych. Dziś znajdziecie tu ślady i Królowej Bony i Grób Nieznanego Żołnierza i pamięć o odparciu armii Batu Chana i skromny konfesjonał w polskim kościele p.w. Św. Stanisława Męczennika, przy którym swoje grzechy wyznawał młodziutki Julek. Będzie jeszcze czas na poszukiwania krzemienieckiej przeszłości. Na razie rozkwaterowujemy się w jednym podmiejskich hotelików. Miejsce to jeszcze nie w pełni wołyńskie. Betonowy dach zamiast brezentowej płachty namiotu, chodnikowe płytki miast dywanu z mchu, żyrandol nad głową miast kobierca z gwiazd i wreszcie cywilizacja internetu dostępna na terenie hotelu miast żywych ludzi wokół wieczornego ogniska. Miasto! Wprawdzie z legendą zaklętą w przeszłości, ale dziś zamkniętą w klatce teraźniejszości. Cisza zamykająca drogi do Wczoraj koi do snu. Ja wyruszam w drogę do Łucka, gdzie dotarł pierwszy spóźniony wolontariusz i ugrzązł w nocnej próżni rozkładu jazdy autobusowych marszrutek… Panie Marku, dzięki za nocleg dla spóźnionego!
Szumsk. Stary cmentarz, stare nagrobki i starzy ludzie. Szumsk to jedna z najstarszych miejscowości na Wołyniu (pierwsze wzmianki o osadzie pochodzą z 1149 roku). Tutejszy cmentarz jeszcze do niedawna był tylko lasem, otulającym roślinną płachtą spłowiałe inskrypcje kamiennych nagrobków. Dziś powoli oddaje zagarnięte kamienie. Pracujemy na tym cmentarzu od dwóch lat, co roku słysząc syzyfowy chichot przyrody dudniący w uszach szyderstwem. I jak co roku wydzieramy w sierpniu kolejną połać cmentarza w nadziei, że to na zawsze, by na wiosnę oddać kilka pomników w ponowny pacht leśnej władzy… A potem znów przychodzi sierpień, a wraz z nim polska wataha. Podzieleni na sekcje karczujemy wszędobylską zieloność, podnosimy stare ciała nagrobków, grabimy liście, wynosimy śmieci. W tym roku ukraińscy przyjaciele z tutejszej gminy ogrodzili szumską nekropolię. Tak po prostu. Bez telewizyjnych kamer, reporterskich fleszy i górnolotnych haseł. Grodzili swój, prawosławny cmentarz, położony naprzeciw polskiego, katolickiego i postanowili, że ten polski też trzeba osłonić… W czasie przerwy obiadowej docierają do nas mieszkańcy Szumska. Rozmawiamy. Ktoś przynosi miód, prosto z pasieki. Ktoś inny wodę. Siadamy do obiadu. Menu zawsze to samo: konserwy, chleb i warzywa.
Po posiłku znów idą w ruch kosy, piły, siekiery i sekatory. Rosną sterty ściętych drzew i pomniejszej roślinności. Sprzęt działa bez zarzutu. To zasługa Roberta, naszego obozowego mechanika. Widzę jak mówi coś do tych to wrzeszczących, to niemych maszyn – w zależności od stopnia defektu, jak układa na nowo łańcuchy na grzbietach pił, jak głaszcze cierpliwie zacinające się ostrza, jak naciąga, rozkręca, dogląda wnętrzności tych swoich podopiecznych. Stawiamy poprzewracane pomniki, zapalamy znicze. Modlitwa. I w milczeniu rozchodzimy się do najdalszych zakątków nekropolii, każdy tam gdzie pracował, gdzie znalazł zapomniany grób, gdzie odsłonił część cmentarza. A potem wracamy już do bazy. Obiadokolacja czeka. Grupa dyżurnych na czele z Papą Jerzym wydaje gorący posiłek. W dużej sali jadalnej dyskutujemy o mijającym dniu. Na wieczornej odprawie ustalamy harmonogram kolejnego dnia. I już prawie noc. Jeszcze chwila na kąpiel, zerknięcie na mapę i spokojny obchód obozowiska. Podobozy w Ostrówkach i w Turzysku też już po kolacji. Dzień drugi zakończony.
Ostróg. Tu zawsze nam towarzyszą w pracach tutejsi parafianie. Przychodzą ze swoim sprzętem i prowiantem, choć później i tak jemy wspólnie posiłek. Cmentarz jest duży, przeorany na pół drogą, która skraca przejazd lokalnym mieszkańcom. Karczujemy podobnie zachłanną roślinność jak w Szumsku. Cmentarze tu wszystkie do siebie podobne. Zarośnięte, samotne, zapomniane. I czasem tylko znajdują swoich strażników, tak jak choćby ten w Ostrogu, którego chroni ks. Witold Józef Kowalów, kapłan-instytucja: bibliofil, wydawca, księgarz, redaktor, historyk, duszpasterz, patron polskości. Już sama księżowska sylwetka budzi respekt: słuszny wzrost, monumentalna broda rozjaśniona serdecznym uśmiechem i tubalny głos przywodzący na myśl średniowiecznych pustelników. Już po pracy na cmentarzu, w ostrogskim, katolickim kościele p.w. Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny opowie nam ks. Witold dzieje parafii, miasta i rodów nim rządzących. W Ostrogu instalujemy podobóz pod komendą Piotrka Czajkowskiego. Zostało tu jeszcze trochę pracy do wykonania. Kolejny podobóz organizujemy w Rożyszczach, na terenie polskiej parafii, dzięki życzliwości ks. Romana Burnika. W Rożyszczczach podobnie jak w roku minionym rozlokuje się grupa z Bochni pod dowództwem Jarka. Świetną pracę wykonali rok temu, znają teren i charakter prac, będą najlepiej wiedzieli co w dalszej kolejności czynić.
Do naszej kwatery w Krzemieńcu docierają kolejni wolontariusze. Rosnąca liczba uczestników to także wyzwanie dla kuchni, ale Papa Jerzy z Panią Jadwigą trzymają poziom. Codziennie wraz ze zmieniającymi się dyżurnymi serwują nam pyszne posiłki. Nikt nie narzeka. Dokładki są normalnością.
Trzeciego dnia ruszamy do Wiśniowca, starej, rodowej siedziby jednego z najpotężniejszych, magnackich rodów I Rzeczpospolitej. Ale nie genealogia Wiśniowieckich nas tu przywiedzie, ale pewna zapomniana studnia położona na prywatnej posesji. To tu Ukraińska Powstańcza Armia wrzuciła ok. 75 pomordowanych Polaków, a dziś w tym miejscu stoi jedyny na Wołyniu pomnik z krzyczącą inskrypcją, informującą przechodniów, kto był katem, a kto ofiarą…
Koniec cz. 1
Jacek Bury